Niepotrzebne zdrobnienia zwykłych wyrazów są zmorą mojego (choć zapewne nie jestem jedyna) codziennego życia. Od kiedy pamiętam na każdym kroku spotykałam się z dorosłymi ludźmi, którzy brzmieli niedorzecznie infantylnie; przykładowo – za pieniążki (lub skrajnie – „piniążki”) kupowali chlebek, w domu robili kanapeczki z szyneczką i pomidorkiem, popijając do kolacyjki herbatkę. W sklepie jestem za to pytana o przymierzenie sukieneczki bądź bluzeczki, słyszę, że mam ładne buciki, a sąsiadka pyta o moją maturkę.
Nie wiem skąd bierze się tendencja do zwracania się do ludzi jak do skrajnych idiotów. Język polski jest piękny i wystarczająco dźwięczny. Po co modyfikować „końcóweczki” wyrazów i sprawiać, że brzmią one po prostu… niepoważnie? Nadmierne zdrabnianie (i podkreślam tu słowo „nadmierne”, umiar i wyczucie są najważniejsze) jest najzwyczajniej w świecie irytujące. Dorosły człowiek zwracający się do równolatków w sposób godny przedszkolaka winien budzić jedynie zażenowanie, można zdrabnianie uznać nawet za faux pas („Może zabiorę pański płaszczyk? Czy życzy pan sobie kawkę z mleczkiem?”).
Osobiście razi mnie gdy ktoś zwraca się do mnie tak, że czuję się jak bobas, któremu wszystko trzeba tłumaczyć łopatologicznie i „małymi” słowami (słówkami). Nie chcę doszukiwać się jakichś głębszych podświadomych znaczeń takiego zachowania, wydaje mi się, że jest to kwestia przyzwyczajenia – jednak niemal każdy nawyk da się zastąpić innym. Dlaczego na przykład nie zacząć wypowiadać się w sposób bardziej przemyślany i nie uwłaczający naszej (i rozmówcy) inteligencji (może zbyt przesadnie się wyrażam, ale wiadomo w czym rzecz – nie mówmy do siebie jak do dzieci)?
Dlatego polecam duże, poprawnie wymawiane słowa zamiast tych malutkich i brzmiących odrobinkę głupkowato. Słodziutkie zdrobnionka zostawmy dla dzieciaczków, którym infantylnie brzmiący człowieczek jeszcze tak bardzo nie przeszkadza.
Z.U.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz